Forum - HAJLO.COMmunity [ forum dyskusyjne, kasa za posty, forum młodzieżowe, forum wielotematyczne ]


Nabór do ekipy forum!!! Więcej informacji: Napisz PW

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości



(21-11-2011 21:40) #1

Maraton

Pewnego pięknego niedzielnego popołudnia odwiedziła nas mamusia mojej żony, czyli moja szanowna teściowa. Po spacerze w parku zasiedliśmy

do herbaty. Przy stole mój syn ni stąd ni zowąd wypalił:
- Tata Marcina będzie biegł w maratonie.
Wszyscy popatrzyliśmy ze zdziwieniem po sobie. Poczułem zimne i przenikliwe spojrzenie teściowej.
- Tak kochani - odezwał się głos Mamy - bywają na świecie szczęśliwe dzieci, których ojcowie są wysportowani, a nawet biegają w maratonach.

Niestety wy do nich nie należycie - dokończyła jeszcze raz znacząco kierując wzrok w moja stronę.

Wiedziałem, że w sercu teściowej zajmowałem zawsze ostatnie miejsce. Nigdy nie miała dla mnie choćby odrobiny szacunku. Nie byłem

wysportowany, tak jak jej już nieżyjący mąż Stefan. On dźwigał hantle, boksował, biegał, jeździł na nartach. Do dzisiaj w serwantce leżą

medale i stoją puchary świadczące o ponadprzeciętnej kondycji teścia.
Wieczorem po wizycie "Mamy" kładziemy się spać i widzę po mojej żonie, że coś wisi w powietrzu. Nadąsana bardziej niż zwykle położyła się

do łóżka. Dzisiaj znowu nic z tego - pomyślałem sobie z przykrością w duchu. Położyłem się cichutko obok i próbuję zasnąć.
- Kaziu a ty byś nie pobiegł w maratonie, tak jak ojciec Marka? - odezwał się badający głosik mojej papużki.
- Ależ Marysiu, ja w moim wieku? - próbowałem bronić się rozpaczliwie.
- Tak, postanowiłam, ty też pobiegniesz - dokończył zdecydowany głos córki mojej teściowej.
Odwróciła się do mnie plecami i zasnęła. Całą noc męczyły mnie koszmary. Co jej znowu przyszło do głowy? Ja i maraton, też coś, przy mojej

wadze i sztywnych nogach? W następną niedzielę wybraliśmy się z całą rodziną na piknik nad wodę. Po zjedzeniu 2 porcji moich ulubionych

krupnioków z surówka, zapytałem nieśmiało o piwo.
- Nic z tego! - padła stanowcza odpowiedź. - Syneczku! Widzisz tam pod lasem ten drewniany most? Masz tu piwo, weź rower i je tam zawieź. A

ty stary ubieraj trampki i jak chcesz pić, to leć. Jak dolecisz to twoje, jak nie to wrócisz do domu o suchym pysku - padł rozkaz mojej

ślubnej.
Tak zaczęła się moja życiowa gehenna, zwana "maratonowe treningi".

W każdą niedzielę, przy każdej pogodzie musiałem biegać pod bacznym okiem całej rodziny. Od czasu do czasu pomagały mi dzieci, zmieniając

się nawzajem. Tylko ja byłem stałym czynnikiem kinetycznym. Chudłem w oczach jak bałwan w słońcu... Znikał zapas sadła, który tak mozolnie

gromadziłem przez lata. Z moich przymusowych treningów zwierzyłem się kolegom w pracy.
- Stary! - pocieszali mnie - To jej przejdzie, zobaczysz. Nasze też miały takie pomysły i po kilku tygodniach zrezygnowały. Musisz być

twardy! Lataj jak oferma i sama zauważy, że nie jesteś zając.
Łatwo powiedzieć. Ja zawsze w życiu miałem pecha i wiedziałem, że "koalicji" żony z teściową tak łatwo nie przekonam. Nieubłaganie zbliżał

się dzień startu. Uknuliśmy z kolegami, że będę biegł na skróty. Wystartuję jak wszyscy zawodnicy, a potem oni mnie w "zacienionych"

odcinkach podwiozą samochodem. Metę pod ratuszem przebiegnę na oczach wiwatującego tłumu z żoną i teściową na czele. Projekt był wspaniały.

Pięciu kolegów zadeklarowało się wstać wcześnie rano i w umówionych punktach czekać na mnie.

Niedziela, szósta rano pobudka, lekkie śniadanie, rozgrzewka. Wychodzę z domu, upewniam się jeszcze raz:
- Muszę dzisiaj biec?
- Oczywiście, trenowałeś to polecisz! - usłyszałem oschłą odpowiedź żony.
Nic nie pomoże, muszę wyjść z domu, a potem na skróty - pocieszałem się w duchu. Na starcie stanąłem w mojej grupie wiekowej "buraków

starszych" z numerem 3666.
Strzał - wystartowaliśmy. Lecę, nogi mi się plączą, tętno wzrasta. Trochę za zimno, jak tu biec? Ci, co stali na starcie obok mnie, już

dawno w przodzie. Biegnę, a nogi jak z waty, już na początku odmawiają mi posłuszeństwa. Do Huetteldorfu jakoś dolecę, a potem w metro i

tak skrócę sobie drogę do Karlsplatzu, tam wysiądę i na oczach teściowej przebiegnę półmetek pod ratuszem. Potem znowu metrem do Parteru.

Nawet koledzy nie zauważą, że szwindlowałem. Z takim planem w głowie przyśpieszyłem i dotrzymywałem kroku biegnącym obok. Przed zakrętem na

Hueteldorfie usłyszałem głos mojego syna.
- Serwus tata, będę jechał obok ciebie, mama mi kazała.
- Co chcesz tu, smarkaczu! Jedź na metę i tam czekaj na mnie! Ja już sam sobie poradzę.
Na próżno. Mój synek jechał dalej. Biegnę i myślę:
- Co ja teraz zrobię, jak tu skręcić w bok? Przecież się zamęczę. Może zaproponuję mu, żeby pojechał do przodu, a ja go później dogonię.

Boże, jak ja nisko upadłem, muszę oszukiwać własne dzieci...
- Oszustwo w obronie własnego życia jest usprawiedliwione - czytałem w jakiejś książce.
- Kupię ci dawno już obiecywaną deskę surfingową - zwróciłem się z propozycją przekupstwa do juniora - Ale musisz jechać do przodu i nie

plątać mi się tu pod nogami! - rozkazałem z wysiłkiem. Zadowolony nacisnął na pedały i pojechał.
Biegnę dalej już bez kontroli. Powoli zbliżamy się do zakrętu. Nareszcie koniec mojej gehenny, kombinuję ostrożnie. Dalej będę się

przemieszczał siedząc - dodawałem sobie otuchy. Wyraźnie czułem już ucisk siedzenia pod tyłkiem. Jeszcze 50 m, 30 m, 20, m zakręt.
Patrzę, a tu czeka na mnie mój smarkacz, opierając się rozkosznie na rowerze. A niech to diabli! Czuję, jak krew odpływa mi z głowy. Nie

mam wyjścia, muszę biec dalej.
- Tata, a kupisz mi deskę z tym wzmocnionym żaglem?
Teraz zrozumiałem swój błąd, przecież mogłem mu obiecać łyżwy, na pewno nie mają żagla? Muszę lecieć jeszcze 5 km do Schoenbrunnu, tam

czeka na mnie mój pierwszy kolega z samochodem. Z trudem łapię powietrze. Kur****za stopa, jeszcze taki kawał drogi do niego! Po godzinie

jestem blisko bramy wjazdowej. Już widzę orły na obeliskach. Znowu czuję smarkacza za sobą.
- Tata!
- Jak ty się znalazłeś tam z tyłu? - wykrztusiłem z wysiłkiem.
- Schowałem się za słup i obserwowałem, czy coś nie kombinujesz? - odpowiedział na luzie. Przysięgam cała babcia "obserwator". Widzę

machającego Sławka. Skręcaj, podwiozę cię! Ale jak? - wskazałem bezradny na juniora. W tej sytuacji muszę męczyć się dalej. Po 3 minutach

zobaczyłem na jezdni napis 10 km. Boże jak ja to zrobiłem?
Pierwsze 10 kilometrów odnotowałem z satysfakcją...
Ale to dopiero ćwiartka? Nie, nie lecę dalej, to nie ma sensu! Nagle z tyłu usłyszałem dziwne świstanie. Odwracam głowę, patrzę, a tu

biegnie obok cieniutki facecik i w płucach mu szeleści. O kurcze, gwizdający szkielet w maratonie. Patrzę, a on chce mnie wyprzedzać.
- Nie kochany! - taki numer ze mną nie przejdzie. Przyspieszyłem i biegnę przed nim. Facecik dalej z płuc wydaje sygnały, jakby gwizdek

połknął. Pokazuje mi kciuk na dół z pogardą.
- Kochaniutki, ty EKG w przychodni chyba na papierze nutowym dostajesz? - wyleciało mi złośliwie z ust. On dalej naciska. Co z nim? - chyba

jest na dopingu, nafaszerowali go jakimiś prochami. Długo to ty kwiatuszku nie wytrzymasz.
Biegniemy. Kończy się Gumpendorferstrasse, Ring, a szkielecik dalej. Opera, parlament, a on chce jeszcze. Patrzę, ratusz blisko. Koniec

zabawy, tu już muszę mu podłożyć nogę. Zajdę go z prawej i wepchnę na gapiów. Tu gdzieś musi byś dokarmianie, odezwał się sygnał z mózgu.

Jak mi się chce pić, gdzie ten wodopój?

Mijamy ratusz, nie zauważyłem moich bab. One mnie chyba też nie. Dobry omen, łatwo skręcę do metra. Otarłem pot z czoła, otwieram oczy,

patrzę "Mama" przy wodopoju czeka na mnie z wianuszkiem bananów.
- Bierz i jedz - usłyszałem znajomy alt.
Złapałem i wydarłem jej ze złością. Dobrze, zeżrę zgodnie z rozkazem. Pobiegłem dalej. Zjadłem oba, muszę powiedzieć, że mnie trochę

wzmocniły. Wody, wody!

20 kilometrów pojawiło się na jezdni.

Ja się załamię, wszystko mnie boli. To nie bieg, już zaczynam chlapać po asfalcie. Nogi jak z ołowiu. Ta stara chyba mi te banany czymś

nafaszerowała, a może nie? Z ziółkami zawsze coś tam kombinowała. Pierwszy most; lecimy w kierunku Prateru. Tracę poczucie czasu. Wydaje mi

się, że do tego biegu wystartowałem wczoraj.
Spoglądam na zegar 11:40. Liczę szybko, wychodzi mi 4 godziny, czy to możliwe? Coś tu nie gra? Jeszcze raz:
11:50 minus 9:30 wychodzi 20 i osiemdziesiąt. Zdurniałem z wysiłku, czy co? Jak to jest, muszę dodawać czy mnożyć? Wszystko mi się kićka.

Próbuję na palcach. Ale mam ich tylko dziesięć. Pożyczam nos. Nareszcie wyszło. Biegnę ponad dwie godziny. Tutaj muszę już wleźć do metra.

Dalej nie mogę, zrujnuję organizm. "Gwizdka" już nie słyszę, gdzie on się podział, chyba mnie nie wyprzedził?

Nie, takiemu nie dam się... Jeszcze tylko do tej kolumny na Praterze. Tegetthof się zbliża, ale bardzo powoli. O, jest picie. Łapię kubek,

dwa łyki, trzeci niecały - jakiś bęcwał wytrącił mi go z ręki. Uduszę go! - co ja wygaduję, człowieka zgładzę za kilka łyków wody? Gdzie są

ci moi koledzy, przecież mieli mi pomagać? Na pewno siedzą rozparci w wygodnych fotelach i piją piwo. Tak to jest, na nikogo już nie można

liczyć.
O, znowu wodopój, teraz to już przystanę i spokojnie wypiję. Gdzie tam, coś załapałem, trochę wypiłem, reszta wylądowała na koszulce. Co

jest, zaczyna mnie po brzuchu kręcić? Wczorajszy kotlet wiedeński daje o sobie znać! Gdzie ja tu skoczę za potrzebą? Na pewno wygódka

gdzieś jest.
Kręci mnie mnie coraz bardziej. Co ja teraz zrobię, polecę w najbliższe krzaki? Pełno ludzi, przebieram nogami coraz drobniej. Muszę, już

bardzo muszę!
Już niedaleko jest zakręt koło Lutshausu i zawracamy. Patrzę, jest chałupka z serduszkiem, jestem uratowany. Podbiegam, zajęte, kopię butem

z rozpatrzy.
- Prędzej! Prędzej! - wołam na pół przytomny.
- Zaraz - słyszę umęczony głos z kabiny. Po chwili wyszedł bandyta z chałupki. Siła wyższa wrzuciła mnie do środka. Spodenki w dół, raz,

dwa trzy, spodenki do góry, znów biegnę. Słyszę jadący samochód, co to?
Karetka kogoś zabrała, a może po mnie? Ktoś z rodziny się lituje? Odwracam głowę, karetka na sygnale przelatuje obok, a za nią powoli toczy

się samochód z napisem:
KONIEC MARATONU

Niech to diabli! Jak on mnie wyprzedzi to kaplica, nie zmieszczę się w limicie czasu. Tyle się mordowałem i na próżno? Przydałby się jakiś

doping. Dlaczego nie zabrałem czegoś z apteczki? Biegnę coraz słabiej. Tętno wzrosło, czuję szum w uszach. Koniec, zaraz się położę. Nie,

tego nie mogę zrobić! Z samochodu słyszę donośny głos:
- Proszę biec dalej po chodniku.
To jest okazja. Schowam się za samochód i skrócę drogę. Albo nie, przewrócę się przed samochodem, jak mnie potrąci, to skasuję

ubezpieczenie.... W końcu za tę męczarnię na takiej trasie też mi się coś należy.
Słyszę sygnał klaksonu. Chce mnie znowu wyprzedzić. Nie, nie kolesiu, po moim trupie. Czuję lekkie poszturchiwanie zderzaka w tyłek. Chcę

się położyć na zderzaku. Wyprzedzić się nie pozwolę! Ostatecznie ktoś musi zamykać maraton, a w regulaminie nie podają w jaki sposób ma

osiągnąć metę?
Co ja kombinuje, przecież to nieuczciwe? Przymknąłem oczy i zobaczyłem teściową w SS-mańskich butach, z pejczem, w ręku, typowy kapo. Boże,

ja już majaczę ze zmęczenia. Strach przed teściową dodaje mi nowych sił. Nagle poczułem zastrzyk adrenaliny w mięśniach. Coś niewidzialnego

prostuje mi kręgosłup.

30 kilometrów

Jeszcze 12 km i parę metrów. To za dużo, koniecznie muszę skrócić. Najbliższe metro na Landstrasse. Jeszcze tyle drogi? Pomarańczowi z

miotłami już dawno zaczęli zamiatać ulicę. Ja dalej biegnę! Jezu! zaczynam przeszkadzać porządnym ludziom w pracy. Orkiestry już dawno

przestały grać. Na mnie już nikt na poboczu nie czeka. Przyłączył się do mnie jakiś emeryt po 70 i usiłuje mi nadawać tempo.
On może a ja nie? Przecież ja jestem trochę młodszy! Ostatkiem sił przebieram nogami. Policjanci przywracają już ruch uliczny. Coraz więcej

samochodów przecina w poprzek moją bieżnię, a ja ciągle uciekam przed zderzakiem samochodu z napisem KONIEC MARATONU.
Mijam przystanek tramwajowy, ktoś krzyczy:
- Złaź z trasy ofermo, nie denerwuj porządnych ludzi!
- O co to, to nie! Zejdę jak zechce, nie będziesz mi rozkazywał, ty baranie! - wyrywa mi się spod wątroby.
Słyszę zgrzytanie w kolanach. Już brakuje im nawet smaru, wszystko się zużyło. Wbiegamy na Ring. Niedaleko powinien być znak czterdzieści

kilometrów. O, już mi się majaczy. Jest!

40 kilometrów

Mijam napis. Boże, Kaziu to tyle co do pracy... musisz!
Próbuję się motywować. To skojarzenie odrzuca mnie na chwile do tyłu. Znowu chce mnie wyprzedzić samochód z napisem...
Nie to już koniec ze mną. Teraz nie dam rady. Pot spływa mi po twarzy, przyklękam na kolana, prawie dotykam rękami asfaltu. Jak piorun z

nieba uderza we mnie płaczliwy głos juniora
- Tata jeszcze tylko trochę, biegnij masz szansę! Ojciec Marcina już zrezygnował!
- Oż ty! Ja nie zrezygnuję!
Resztki sił ponownie pompuję w mięśnie. W płucach rzęzi mi coraz bardziej. Zaczynam półprzytomnie zastanawiać się nad tym co ja właściwie

robię: biegnę w maratonie? czy uciekam przed tym cholernym samochodem z napisem?
- Jeszcze trochę zamiatania nogami i już będziesz leżał - słyszę głos anioła stróża.
Opera, potem w prawo, parlament i ratusz na mecie. Postanowiłem, będę biegł dalej, najwyżej zginę na oczach teściowej jak

bohater-sportowiec. Widziałem już w walce zapłakaną żonę nad moim grobem i dumną teściową z wieńcem z napisem:

ZGINAŁ NA POLU CHWAŁY

Umrę, raz kozie śmierć! Ale kto będzie płacił na moje dzieci? Jakiś obcy będzie tu i tam dotykał moja babę. O nie! Obcy w moim łóżku! Na to

nie pozwolę!. Moja na wieki i już! Walczę dalej, musze żyć!
Mijam parlament, biegnę w lewo, przeplatam nogami jak Chinka. Nikt nie bije braw. Parę osób odwróconych tyłem do bieżni zwija kable. Nie

widzę teściowej, ani żony, pewnie poszły już do domu. Mijam jakąś białą linię, lecę dalej.
- Tata stój, to już koniec!
- Gdzie ty jeszcze lecisz?
Staję, odwracam głowę i osuwam się z nóg. Półprzytomny słyszę szczęśliwy głos syna.
- Tata ukończyłeś maraton, jestem z ciebie dumny! Zawsze myślałem ze jestem gorszy od Marcina.
Ze skrzywioną gębą cieszyłem się jak dziecko. Przebiegłem maraton i żyję!
Wszystko dzięki rodzinie. W poniedziałek z wielkim bukietem zjawiłem się w domu "Mamy". Otworzyła mi drzwi cała w skowronkach. Przywitała

mnie bardzo serdecznie. Całując ją w rękę kątem oka zobaczyłem moje zdjęcie stojące na serwantce obok portretu teścia.....





Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości

Linki

Copyrights

Tłumaczenie: Polski Support MyBB Silnik MyBB Styl: Darek